„Spacer w deszczu” opowiadanie
fot.nadesłane
Szedł ulicą. Nie przeszkadzało mu, że jest późno, ciemno, że pada deszcz. Lubił to. Miasto w czasie deszczu, szczególnie, gdy było ciepło i nie było wiatru, wydawało się spowite jakąś apokaliptyczną aurą. Wszystko mistycznie odrealnione, spowolnione, ostateczne...
REKLAMA
Gdybym był poetą - pomyślał i uśmiechnął się do siebie, bo przypomniał mu się żart Sławomira, że gdyby miał narty i umiał jeździć, to by zjechał z wysokiej góry.
No, ale to jednak było coś innego. Ciepły deszcz, ciemności rozświetlone od czasu do czasu przez przejeżdżające auto, sprawiały, że całym sobą pragnął zespolić się z mrocznym organizmem miasta.
Kochał swoje spacery, pełne zamyślenia, głębokiej retrospekcji, a jednocześnie chłonięcia wszystkiego, co tylko na swojej drodze spotkał.
Nie był ani smutny, ani wesoły, ani zły, ani poruszony, był harmonijnie połączony z rytmem deszczu i własnym oddechem. Może trochę melancholijny, ale lubił taki być. Czuł, że odzyskuje czułość zmysłów, dobroć spojrzenia, łagodnieje i wycisza natłok myśli, wszystko to, co wtłaczał mu do głowy dzień i wieczna gonitwa, którą raz lubił, a innym razem nienawidził.
A teraz spaceruje i integruje się ze swoim wnętrzem i zewnętrzem. Tego potrzebował, by osiągnąć tak potrzebną mu do życia równowagę.
Tylko ta brzytwa, którą nosił w kieszeni płaszcza, przypominała mu, że jeszcze coś powinien, musi... Czy tego chciał? Pewnie nie, ale wiedział, że to konieczne, że noc, deszcz, miasto, nie są przypadkowym zbiegiem okoliczności, że właśnie po to wyszedł na spacer, bo tak to zostało przez los pomyślane. Potem przeczyta w gazetach, poczuje jakby to nie było o nim, bo brak motywu, bo brak widocznych związków... Czy lubił to robić? Przecież nie w tym rzecz, czy lubił. Musiał to robić, by poczuć oczyszczenie, widoczną ulgę, gdy łączył się ze swoimi najgłębiej ukrytymi potrzebami.
Po drugiej stronie ulicy, w świetle przejeżdżającego auta zobaczył rozświetloną na chwilę, niewyraźną postać w płaszczu z podniesionym kołnierzem zmierzającą w jego kierunku.
Sięgnął do kieszeni i dotknął gładkiej powierzchni metalu...
Autor: Hanna Kordalska-Rosiek/ dziennikarka
No, ale to jednak było coś innego. Ciepły deszcz, ciemności rozświetlone od czasu do czasu przez przejeżdżające auto, sprawiały, że całym sobą pragnął zespolić się z mrocznym organizmem miasta.
Kochał swoje spacery, pełne zamyślenia, głębokiej retrospekcji, a jednocześnie chłonięcia wszystkiego, co tylko na swojej drodze spotkał.
Nie był ani smutny, ani wesoły, ani zły, ani poruszony, był harmonijnie połączony z rytmem deszczu i własnym oddechem. Może trochę melancholijny, ale lubił taki być. Czuł, że odzyskuje czułość zmysłów, dobroć spojrzenia, łagodnieje i wycisza natłok myśli, wszystko to, co wtłaczał mu do głowy dzień i wieczna gonitwa, którą raz lubił, a innym razem nienawidził.
A teraz spaceruje i integruje się ze swoim wnętrzem i zewnętrzem. Tego potrzebował, by osiągnąć tak potrzebną mu do życia równowagę.
Tylko ta brzytwa, którą nosił w kieszeni płaszcza, przypominała mu, że jeszcze coś powinien, musi... Czy tego chciał? Pewnie nie, ale wiedział, że to konieczne, że noc, deszcz, miasto, nie są przypadkowym zbiegiem okoliczności, że właśnie po to wyszedł na spacer, bo tak to zostało przez los pomyślane. Potem przeczyta w gazetach, poczuje jakby to nie było o nim, bo brak motywu, bo brak widocznych związków... Czy lubił to robić? Przecież nie w tym rzecz, czy lubił. Musiał to robić, by poczuć oczyszczenie, widoczną ulgę, gdy łączył się ze swoimi najgłębiej ukrytymi potrzebami.
Po drugiej stronie ulicy, w świetle przejeżdżającego auta zobaczył rozświetloną na chwilę, niewyraźną postać w płaszczu z podniesionym kołnierzem zmierzającą w jego kierunku.
Sięgnął do kieszeni i dotknął gładkiej powierzchni metalu...
Autor: Hanna Kordalska-Rosiek/ dziennikarka
PRZECZYTAJ JESZCZE